Nocą w parku...
Mroczny Mesjaszu... Wypatrzyłam cię pośród gwiezdnego pyłu. Czułeś się samotny, osierocony przez Boga. Odszukałam pomiędzy ziemią a niebem, między oknem a drzwiami - byłeś zdradzony, porzucony przez samo serce opatrzności. Nie znałam wtedy jeszcze twoich myśli, raj był mi zbyt daleki, aby zrozumieć jedność przeciwieństw. Wiedziałam zaledwie, że - pomimo gęstej, kleistej nocy, bez krztyny jasności - twoje życie dźwiga serce na temblaku, że ciało wymyka się uwolnionej duszy.
Tej nocy, kiedy zasnęły niespodziewanie wszelakie konstelacje, kiedy księżyc spóźnił się na wartę, zrozumiałam bliskość twojej ufności, lęk przed zdradą. Tak, pamiętam ten moment, kiedy spostrzegłam cię po raz pierwszy... Trwała ciemność, do bólu ciężkostrawna, ogołocona z lichego płomyka jasności. Mimowolne kroki wiodły mnie uśpionymi alejami parku. To była zaawansowana jesień, więc na chodnikach i w kałużach zalegały jesienne liście; unosił się nad nimi słodkawy, całkiem miły zapach rozkładu. W parku było pusto. Nic dziwnego, wybiła północ, wszyscy serdecznie spali w swych wygodnych łóżkach, niczego nieświadomi...
Było zimno, bardzo; lodowate powietrze wdzierało się do płuc, mroziło serce. Od czasu do czasu przysiadałam na ławce, aby odpocząć i pomyśleć. Tak, brnęłam poprzez ten zdziczały mrok, szukając ukojenia i uśmierzenia. Nie czekało na mnie nic oprócz pustki i zatracenia. Miałam sen, nic więcej...
Gdy ruszyłam dalej, gdy narowista droga wiła się u moich stóp, dostrzegłam ruch w żółtej plamie światła, rzucanej przez uliczne latarnie... Gdy tylko zrozumiałam, że jesteś niezwykle wysoki, odziany w szatę z przepastnym kapturem, że dźwigasz te wszystkie grube łańcuchy... Poczułam ciszę, jakiej nikt tutejszy nigdy nie znał. Zakochałam się w przepaści twoich oczu, choć byłam pewna, że w ten sposób ukradnę wszystkie twoje myśli, każde wypowiedziane sercem słowo...
Mój Mroczny Mesjaszu, twoje pojawienie się w tym parku, w moim życiu, przyniosło mi ratunek. Pomoc, o którą w milczeniu błagałam. Odkąd znalazłeś drogę powrotną do swojej rzeczywistości, mój sen stał się znienacka jawą. I choć nie wypowiedziałeś ani jednego słowa, nie wyszeptałeś żadnej modlitwy - legły w gruzach minione piedestały, w proch obróciła się kanwa mojej przeszłości, umarły złe wspomnienia...
Gdy przystanęłam, zaskoczona i zdziwiona twoją obecnością, rozłożyłeś ramiona, pragnąc mnie oswoić... Z początku nie ufałam wnętrzom twoich dłoni... W końcu jednak postawiłam krok, potem następny... Poczułam nagle, że z nieba oderwały się wszystkie gwiazdozbiory i rozsypały się u moich stóp niby srebrzyste płatki róż. Wiedziałam, że dla mnie są te gwiazdy. Zadedykowałeś je dla mnie. A ja zaczęłam je zbierać, aby rozjaśniły mi drogę, którą dziś ruszyłeś i ty.
To oczywiste, że z początku bałam się twoich karminowych łez. To normalne, że przyśnił mi się anioł stróż, mający twoje oblicze. Kiedy tak staliśmy, spoglądając sobie nawzajem w oczy, próbując porozmawiać o niebu i ziemi, o życiu i wolności - runęły nasze wewnętrzne barykady, w gruz obróciły się przeszkody, które nie pozwalały płucom oddychać, a sercu - bić.
W pewnej chwili postawiłeś dwa kroki naprzód, niwecząc dzielącą nas przepaść; bez ceregieli ująłeś w chłodne dłonie moją twarz. Nie zamierzałeś mnie całować. Po prostu zobaczyłeś moją duszę. A ta dusza rozkwitła w cieple twojego spojrzenia. Rozkwitła, by niebawem przynieść zakazany owoc. I ja ten owoc pragnęłam wręczyć tobie. Chciałam spijać kwaśny miąższ z twoich ust.
Oczywiście, zadałeś mi kilka pytań. Zdziwiłam się, że umiemy ze sobą rozmawiać. Na tę rozmowę czekałam nieznośnie długo. Śledziłeś ruch światła w moich oczach, wpatrywałeś się tak łapczywie...
I gdy tak staliśmy, gdy nasze twarze dzieliło parę centymetrów, poderwał się z drzemki wiatr... Dziwnie ciepły i lekki tej nocy. Przytulił nas i uniósł do miejsca, gdzie umierały nagie jabłonie, gdzie konały rzeki, do bólu czarne... My tam odszukaliśmy zmierzch dla naszej przeszłości. Poczuliśmy przyszłość, gotową wrócić z nami do raju. Porzuciliśmy ciała, zostały nam tylko dusze.