O chodzeniu po wodzie i nie tylko...
- Wstawaj, kochanieńka! Wstawaj, śpiochu! Pobudka!
Twój głos rozdziera brutalnie bujną ciszę, panującą w naszej sypialni. Przez pierwsze parę sekund zastanawiam się, co się właściwie dzieje. Twój krzyk tak dosadnie wtargnął w mój spokój, że potrzebuję czasu, aby zorientować się, gdzie jestem, kim jestem i jaka trwa godzina... Twoje wołanie dziwi mnie tak mocno, że podskakuję jak oparzona. Otwieram natychmiast oczy, dotychczas sklejone sennością. Mój mózg, dotąd uśpiony, nie działa jeszcze sprawnie; przypomina raczej kłęb waty, od której nie sposób cokolwiek wymagać.
- Anno, na nas pora! Odrzucaj tę kołdrę, ruszamy w drogę!
Nie, nie zamierzasz przestać. Och, Mroczny Mesjaszu, od kiedy to jesteś aż tak brutalny? Gdzie w tobie odrobina współczucia? W końcu jednak rzeczywistość zaczyna do mnie docierać; z początku jak przez mętną szybę. Wkrótce jednak moje myśli stają się klarowniejsze i posiadające konkretny sens. Uciekają z nich w popłochu ociężałość i spokój.
Kiedy rozumiem, że to ty próbujesz mnie obudzić, sięgam po kołdrę i otulam się nią szczelnie. Głowę przyciskam do poduszki.
- Mroczny Mesjaszu, daj spokój, jest jeszcze okrutnie wcześnie - jęczę przeciągle, otaczając się mięciutką, cieplutką pościelą. - Większość zwyczajnych śmiertelników grzecznie śpi o takiej porze.
Lecz ty, tak jak na Mrocznego Mesjasza przystało, nie zamierzasz się poddawać. A już na pewno nie tak łatwo. Zrywasz ze mnie brutalnie kołdrę. Zostaję w samej koszulce nocnej. Pozbawiona przytulnej kołderki, zaczynam się lekko irytować.
- Mroczny Mesjaszu, jesteś po prostu okrutny - mamroczę. Chcąc nie chcąc, przechodzę do pozycji siedzącej. Przysiadam po turecku na mojej stronie łóżka. Palcami przecieram zaspane oczy, próbując w pełni się rozbudzić. Wiem bowiem, że z tobą nie wygram. Jeśli Mroczny Mesjasz oznajmi, że nadeszła pora wstawania, to tak musi być. Definitywnie i nieodwołalnie. Potrzebuję jednak trochę czasu, aby ochłonąć. Moje zmysły powoli się zaostrzają. Resztka senności pierzcha z mojego umysłu. Ach, kawa. Tak bardzo potrzebuję mocnej kawy!
I kiedy tak siedzę ze skrzyżowanymi nogami, dociera do mnie pozostałość rzeczywistości. Zaczynam nagle rozumieć, skąd w tobie tyle zapału, żeby budzić się o piątej rano. Tak, to piątą rano wskazuje ścienny zegar... Wszystko nagle dociera do mnie z ogromnym impetem. Tak, teraz jest jasne... Już wiem, skąd u ciebie tyle werwy i ekscytacji.
- No, widzę, że jesteś gotowa do działania - chichoczesz. Siedzisz na krawędzi łóżka, już w pełni przygotowany do wyjścia. Masz na sobie swą nieodłączną czarną szatę z ogromnym kapturem, na dłoniach skórzane rękawiczki. Oczywiście, nie zapominasz o łańcuchach...
- Nie śmiej się ze mnie - mamroczę. - Aż taka zabawna jestem?
Kręcisz głową, kaptur porusza się lekko.
- Och, nie śmiem się z ciebie śmiać, Anno. Czyżbyś zapomniała, co dziś na nas czeka?
Już jestem w pełni rozbudzona, chociaż przyznaję się bez bicia, że z miłą chęcią wyżłopię kubek solidnej kawy.
- Wiem, Mroczny Mesjaszu - odpowiadam, tym razem przytomnie. - Obiecałeś, że nauczysz mnie chodzić po wodzie.
Moja odpowiedź sprawia, że na twojej buźce pojawia się uśmiech od ucha do ucha. W czerwonych oczach podryguje radosne światełko. Lubię widzieć cię tak zadowolonym.
- Brawo, maleńka, punkt dla ciebie. - Nie da się ukryć, że trzymają się ciebie żarty. Nagle zacierasz energicznie urękawiczone dłonie. - No, dobra, idź przygotuj się do wyjścia. Zaczekam tu na ciebie.
Ziewam szeroko, taktownie przykrywając usta dłonią. Nie jestem jednak już śpiąca, mimo że wciąż jest tak niemiłosiernie wcześnie. Toż to piąta nad ranem, środek nocy! Nikt przy zdrowych zmysłach nie budzi się o takiej porze. Kiedy spoglądam mimowolnie w stronę okna (zdążyłeś już rozsunąć zasłony), stwierdzam, że słońce wciąż jeszcze nie oderwało się od horyzontu.
Nieco niezgrabnie wydostaję się z pościeli. Przysiadam na brzegu łóżka, u twojego boku. Tak, zdecydowanie przyjemnie jest oglądać rozległy uśmiech, goszczący na twoim obliczu. Lubię, gdy jesteś taki podniecony i podekscytowany. Wolę, jak znajdujesz się w tym stanie. Niestety, nie trwa on wiecznie... Wciąż przeplatają się w tobie skrajności. W pewnym momencie jesteś w stanie przenosić góry, chwilę później już odechciewa ci się wszystkiego. To nieprzyjemna sinusoida... Cóż, taki już twój urok, Mroczny Mesjaszu.
Przez chwilę wymieniamy spojrzenia - purpurowe i czarne. Znajduję się tak blisko ciebie, że widzę wyraźnie swoje odbicie w fosforyzujących oczach. I kiedy tak na siebie spoglądamy, znienacka dopada mnie zwątpienie i niepewność. Zwieszam głowę, wzrok wlepiam w moje dłonie. Nie umyka to twojej uwadze. Ujmujesz smukłymi, chłodnymi palcami mój podbródek i kierujesz moją twarz ku sobie. W końcu na ciebie spoglądam.
- Coś się stało, Anno? Zmarkotniałaś nagle. - Twój głos przepełnia głęboka troska.
Przez moment waham się, czy jestem gotowa, aby o tym mówić... W końcu jednak zbieram się na odwagę. Nie odrywając oczu od twojej facjaty, mówię niepewnym, drżącym głosem:
- Mroczny Mesjaszu, trochę się boję... Boję się, że nic z tego nie wyjdzie. Nie chadzam bowiem po wodzie. To będzie mój pierwszy raz... Każdy pierwszy raz jest nieco niepokojący i istotny. Jestem wręcz przekonana, że... zwyczajnie utonę. I cóż ty poczniesz beze mnie, Mroczny Mesjaszu?
Wzdychasz z ogromną ulgą. Widocznie spodziewałeś się czegoś gorszego. Przewracasz oczami, a kiedy na mnie spoglądasz, czynisz to ze współczuciem i zrozumieniem.
- Ach, Anno. W tym rzecz... - Puszczasz moją brodę, po czym ujmujesz drżące, lekko wilgotne dłonie. - Mała, musisz wreszcie w siebie uwierzyć. Zrozum, że to ty jesteś panią swojego losu. Jesteś w stanie uczynić wszystko - marzyć, kochać, nawet chodzić po wodzie. Nie ma przed tobą żadnych barier. To ty je sobie stawiasz, nic więcej. Wszystkie demony tkwią w umyśle. Otwórz go na oścież. Przestań być krótkowzroczna. Zmień swój punkt widzenia. Uwierz w niemożliwe. Kosmos ci sprzyja, dba o to, żebyś czuła się szczęśliwa. Wszystko zależy od pierwszego kroku. Później jest już z górki. Życie jest dla ciebie. Świat pragnie cię kochać. Tak, wszystko w twoich rękach, mała.
Twoje słowa przynoszą mi pokrzepienie. Choć wciąż targają mną wątpliwości, to robi mi się nieco lżej na sercu. Wzdycham, uśmiechając się przy tym do tych szkarłatnych oczu. Niespodziewanie podnosisz rękę i mierzwisz palcami moje włosy (i tak już solidnie roztrzepane).
- Będzie dobrze, Anno. Przekonasz się, że mam rację. To jest proste. Wszystko tkwi w twojej głowie, mała. Wojny, zło, nienawiść, w końcu śmierć - to wszystko rodzi się w twoich myślach. Ludzie są dla siebie lustrami. Nie pozwól, abyś była tą pękniętą taflą...
Cofasz rękę. Dzięki tobie mam na głowie artystyczny nieład. Przygryzam lekko dolną wargę, posyłając ci zadziorne spojrzenie. Karminowe oczy śmieją się do mnie serdecznie. Pochylasz się ku mnie, dostatecznie blisko, żeby spotkały się nasze usta.
- Wyskakuj z tej koszulki, mała. Przygotuj się do wyjścia. Będę cierpliwie czekał.
***
Schodzimy w dół trawiastego, niezbyt wysokiego wzniesienia. Oczywiście, jak zawsze, dzielą nas splecione ręce. Podnoszę głowę, żeby zorientować się, gdzie się znajdujemy. Tak, znam doskonale to miejsce... Przychodziłam koić tutaj moje smutki, wiele, wiele lat temu, zanim spotkałam cię na mojej ścieżce. Tak, ten zakątek jest idealny, aby leczyć tutaj napady melancholii. Na szczęście, wraz z twoim przybyciem, przestałam zaszywać się tu, żeby się solidnie wypłakać. Po prostu już tego nie potrzebuję.
Dzień jest jeszcze boleśnie wczesny, powolutku zbliża się szósta. Horyzont rumieni się jak panna, która dostała od swojego wybranka pokaźne naręcze szkarłatnych róż. Słońce coraz odważniej wspina się na wschodnią stronę nieboskłonu. Niebo jest czyste, nieskalane ani jedną chmurką, nawet tą niewinną. Od strony wody niesie się pachnący upojnie powiew. Wietrzyk bawi się moimi rozpuszczonymi włosami, porusza twoim przepastnym kapturem. Przystaję nagle, żeby nabrać w płuca ożywczego powietrza. Ach, jest cudnie. Dziwisz się jednak, dlaczego znienacka przystanęłam. Nasze ręce rozplatają się. Odwracasz się, aby na mnie spojrzeć.
- Coś nie tak, mała? - pytasz z wyraźną troską.
Krzyżuję ręce na piersi. Czuję na ramionach falę gęsiej skórki. Nie, nie jest mi zimno, poranek jest wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku. Po prostu... Coś mnie powstrzymuje od dalszej wędrówki. Wciąż nie rozplatając rąk, patrzę ci prosto w oczy i mówię:
- Mroczny Mesjaszu, co się wydarzy, jak się nam nie powiedzie? Wciąż mam poważne wątpliwości. Wiem, że to dla mnie bardzo ważny dzień, prawdopodobnie najważniejszy w całym życiu. Ufam, że dla ciebie również. To decydujący moment dla nas obojga. Mroczny Mesjaszu, boję się... A jeśli dam ciała? Jeśli cię zawiodę? Wszystko może się wydarzyć tego poranka. Nic nie jest przesądzone. A jeśli najzwyczajniej w świecie się utopię? Nie chcę, aby ta historia kończyła się w podobny sposób. Nie jestem przecież aż tak wiekowa. Mroczny Mesjaszu, boję się.
Zbliżam się do ciebie. Otaczam cię ramionami na wysokości pasa i przytykam policzek do piersi. Pod materiałem czarnej szaty słyszę wyraźne postukiwanie serca. To mnie uspokaja i oswaja. Kiedy wiem, że twoje serce bije, nic więcej nie ma znaczenia. Głaskasz mnie po głowie, najwyraźniej chcąc dodać mi otuchy.
- Ciii, maleńka. Zaufaj łzom. To, co nas czeka, nie dotyczy ani nieba, ani ziemi. Ani człowieka, ani śmierci. Ani miłości, ani wolności... Na wszystko przyjdzie pora, obiecuję. Zawsze, gdy coś pobiega kresu, zaczyna się coś nowego. Nie może być wiecznie dobrze; nie może być źle w nieskończoność. Uwierz mi, że pewnego dnia zrozumiesz, że osiągnęłaś najwyższe szczęście. Smutek ukoi twoją niepewność. Lęk obumrze, niesiony przez ciemny, zwodniczy powiew. Pozostaną tylko gwiazdy, pozostanie wiara w nieznane. Każdy ma swój cień, Anno. Każdy zmierza w jakimś kierunku, choć często nie zdaje sobie z tego sprawy. Bo człowiek musi dokądś zmierzać, taką już ma potrzebę. Pewnego wieczora ta opowieść zatoczy koło; powstanie wieczność, zmartwychwstanie człowiek. Proszę, chodźmy dalej. Zaraz będzie po bólu.
Przyznaję w duchu, że masz stuprocentową rację. Nie powinnam obawiać się tej chwili. Chwile są najpiękniejsze. Są o wiele urodziwsze od wieczności. Dlatego też wspinam się na palce i daję ci prosto w usta soczystego buziaka. Następnie puszczam zadziorne oczko i wyciągam ku tobie rękę. Ujmujesz ją. Możemy kontynuować naszą wyprawę...
Zbliżamy się do granicy wody i brzegu. Ach, co za ulga, że w okolicy nie ma żywej duszy. Zbyt obfite tłumy źle mi robią. Zdecydowanie wolę przebywać w samotności... Zatrzymujemy się tuż przy niewysokich falach jeziora. Ach, woda jest cudownie czysta; nabieram chętki, aby się w niej zanurzyć. Uwielbiam pływać, choć być może tego po mnie nie widać. Tym razem jednak nie jestem tutaj, by popływać sobie żabką. Inny jest cel tej podróży w te okolice...
Przyklękam, aby pozbyć się trampek. Idziesz w moje ślady - również kucasz, aby zzuć swoje skórzane buciory. Zostawiamy obuwie na brzegu, wśród wysokich traw.
Nagle zdaję sobie sprawę, że nie mam pojęcia, co robić. Ciepły wietrzyk bawi się moją zwiewną, lekko przykrótką sukienką. Pod podeszwami stóp czuję sprężyste źdźbła. Moje ramiona zwisają bezwładnie wzdłuż boków. Spoglądam ku twoim oczom, kompletnie zdezorientowana i zrezygnowana.
- Znów targają tobą wątpliwości? - pytasz, sprawnie odczytując moje uczucia i myśli. - Ach, Anno, stale jesteś taka zmartwiona... Trochę więcej wiary w życie i świat. Nie dzieje się nic wbrew twojej woli. Skoro zgodziłaś się, to tutaj jesteśmy. Jeśli chcesz zrezygnować... a niezbyt tego pragnę... możemy wracać do domu. Decyzja należy wyłącznie do ciebie.
Rozkładasz ramiona, wierzchami dłoni ku górze. Faktycznie, jesteś gotów zaakceptować każde moje postanowienie. I gdy tak patrzę, jak stoisz, naprzeciwko mnie, czuję w sercu wzbierającą otuchę. Tak! Zrobię to. Zrobię to dla ciebie, dla nas.
Wzdycham ciężko, kręcę nieznacznie głową. Zaczynam miętosić w palcach rąbek mojej białej sukienki. W końcu zdobywam się na odwagę, aby zerknąć na ciebie jeszcze raz.
- Dobrze. Dobrze - mówię pojednawczo. - Niech się dzieje wola nieba... Jestem przygotowana na zmiany. Obojętnie, jakie one by nie były; czy korzystne, czy też nie. Godzę się na wszystko. Jeśli ma mi to pomóc... Dobrze, w porządku. Nie mogę się sprzeciwiać...
- Oczywiście, że możesz - wpadasz mi w słowo. - Tak jak powiedziałem, ostateczna decyzja zależy od ciebie.
Odpowiadam niezwykle zdecydowanie:
- Chcę. Chcę tego dokonać, Mroczny Mesjaszu.
Kiedy dociera do ciebie sens moich słów, rozpromieniasz się. Lubię widzieć na twojej twarzy tak rozległy uśmiech. Złociste płomyki tańcują w twoich oczach. Tak, miło jest przyglądać ci się, gdy jesteś tak uradowany. Jestem w stanie uczynić wszystko dla twojego uśmiechu.
- Dobrze, malutka. A zatem w drogę! - wołasz radośnie. - Chodźmy, zanim będzie zdecydowanie za późno. Dzień powoli się zaczyna... Przed nami długa podróż... Być może nawet nieskończona.
Bierzesz mnie pod rękę, tak jak na prawdziwego dżentelmena przystało. Następnie kierujesz w stronę wody. Kiedy znajdujemy się na granicy, kiedy próg jest niezwykle blisko, znów dopadają mnie obawy i wątpliwości. Tym razem jednak nie daję tego po sobie poznać. Nie chcę, abyś wyczuł moje wahanie.
Biorę głęboki wdech, liczę to trzech i... stawiam krok naprzód. Krok niepodważalny, definitywny, niepowtarzalny. Krok, od którego zależy dalszy ciąg tego miejsca, tego świata, ludzkości... Ten krok zadecyduje, co nas spotka w przyszłości. Ten krok sprawi, czy umrzemy, czy będziemy dalej lśnić. Lśnić jak ten diament... Tak, wymierzam ten krok prosto w twoje serce. Wymierzam go w czeluść, która pozostała po ostatniej wizycie Boga na tej ziemi. Nie, już nie mogę się wycofać, to niemożliwe i niedopuszczalne. Podążamy naprzód, Mroczny Mesjaszu. Tamtędy wiedzie nasze pobocze. Tam znajdują się drogowskazy. Tam musimy podjąć decyzję, którą z dróg wybierzemy.
Stawiam pierwszy krok, drugi, trzeci... I wbrew mojemu ogromnemu zdziwieniu stwierdzam, że... nie tonę. Moje stopy nie zanurzają się pośród fal. Mam nieodparte wrażenie, że chodzę po tafli lustra. To specyficzne uczucie, podobne do tego, które towarzyszy jeździe na łyżwach. Widzę pod sobą dno. Stawiam jeszcze parę kroków, po czym przystaję i spoglądam ku tobie z radością.
- Mroczny Mesjaszu, udało się, udało! - wołam, niezmiernie podekscytowana i pobudzona. - Ja chodzę po wodzie! To możliwe! Ach, przepraszam cię za wszystkie moje wątpliwości. Spełniły się moje marzenia! Zarówno te mniejsze, jak i nieco większe. Mroczny Mesjaszu, ja...
Mam ci tyle do powiedzenia! Ty jednak powstrzymujesz mnie od dalszego krzyku. Przykładasz swój długi, smukły palec do moich ust, nakazując milczenie.
- Spokojnie, mała, nie ekscytuj się tak - szepcesz. - Przed nami jeszcze daleka droga. O wiele dalsza, niż ci się może wydawać. Chodzenie po wodzie to tylko preludium. Musimy odbyć dłuższą podróż. Przed nami całe życie, Anno. To, co wydarzyło się do tej pory, to brutalna przerwa. Tak, w naszym życiorysie tkwi ogromna luka, wyrwa, pustka... My mamy za zadanie uśmierzyć to niedociągnięcie. Od nas zależy cały świat. Hm, może nawet losy Boga? Kto wie, kto wie...
Przerywasz nagle. Odrywasz ode mnie wzrok i wymierzasz go w przestrzeń przed nami. Przez dłuższą chwilę patrzysz tylko w stronę słońca, które odważyło się oderwać definitywnie od horyzontu. Blask wschodzącej gwiazdy rozjaśnia twoje marsowe oblicze. Przez jakiś czas słychać tylko odległy śpiew ptaków i szelest twojego kaptura, tarmoszonego przez wiatr. Woda pod nami konsekwentnie milczy.
W końcu odrywasz spojrzenie od firmamentu. Znów patrzysz tylko na mnie. Przez jakiś czas żujesz w zamyśleniu dolną wargę. W końcu, ku mojej uciesze, twoje oblicze się rozpogadza. Przyjmuję to z ogromną ulgą.
- Anno, wiesz... To takie bolesne, że człowiek nie docenia tego, co posiada. Mam na myśli głównie drugiego człowieka - doceniamy naszych bliskich dopiero wtedy, gdy bezpowrotnie ich tracimy. Niestety, czasem jest zbyt późno, aby zacząć ich szanować i cieszyć się ich obecnością. To takie smutne, takie przykre, że o tym, że kogoś kochamy, dowiadujemy się zdecydowanie za późno. Tak, wtedy już nie ma odwrotu; nie sposób cofnąć wypowiedzianych słów, poczynionych gestów... Jest definitywnie za późno. Dlaczego tak jest, Anno? Dlaczego nie cieszymy się miłością i przyjaźnią, zanim los je nam odbierze? Człowiek jest zdecydowanie zbyt krótkowzroczny. Przywiązuje wagę do niepewnych spraw. Spycha miłość na odległy margines. Nie przejmuje się, że wszystko, co posiadamy, nie jest nam dane na zawsze. Prędzej czy później życie nas tego pozbawia. Na zawsze, na wieki. Już nigdy nie spotkamy ludzi, którzy trwale przeminęli. Nigdy, nigdy. A przecież mamy im tyle do powiedzenia! Mamy do uczynienia tyle gestów! Cieszmy się chwilą, Anno. Tą teraźniejszą, póki obok nas są nasi najbliżsi. Wiem, to bolesne, że prędzej czy później życie nam ich zabiera... Niestety, to jest nieuniknione; takie są prawa tego świata. Dlatego też starajmy się doceniać ludzi, którzy idą razem z nami. Pamiętajmy, że może ich nam zabraknąć w najmniej spodziewanej chwili. Wtedy pozostaną nam tylko wyrzuty sumienia. Wyrzuty, od których serce pęka z bólu. Kochajmy się, póki jest nam to dane. Oczywiście, nikt nie wie, co nas spotka po śmierci... Jest ogrom możliwości. I na to też trzeba być gotowym. Śmierć to najgroźniejszy szaleniec. Stać ją na wszystko. Kto wie, kiedy się do nas zakradnie? Kto wie, w którym momencie pozbawi nas całego szczęścia? I w tym przypadku trzeba się cieszyć trwającą chwilą. Kto wie, kiedy uderzy dzwon ostateczności? Nikt nie ma pojęcia, kiedy definitywnie zgaśniemy, kiedy ciemny wiatr losu zdmuchnie naszą świecę. Jako że nie jesteśmy pewni, co nas czeka, delektujmy się teraźniejszością. Zarówno przeszłość, jak i przyszłość, nie mają większego znaczenia. Skupmy się na tym, co jest nam dane. Nie, to niewłaściwe słowo. Nic nie jest nam dane, tylko pożyczone.
Jestem tak dogłębnie zasłuchana w twoim wywodzie, że z bólem przyjmuję jego kres. Mówisz tak zachwycająco, że nie śmiem psuć ciszy, która nastaje po twoich cudownych słowach. Przyglądam ci się tylko. Obserwuję twoje pochmurne, lekko nieobecne spojrzenie. Jestem pewna, że w twojej głowie panuje totalny chaos. Starasz się nadać porządek myślom i uczuciom. Splatasz ramiona na piersiach w obronnym geście. Nie śmiem ci przerywać tej chwili zadumy i refleksji... Oddycham głęboko, wdycham upojną woń jeziora.
Kiedy zaczynam się obawiać, że będziemy tu stać w nieskończoność, rozplatasz ramiona. Stawiasz krok do przodu i zatrzymujesz się przede mną. Niespodziewanie otaczasz dłońmi moją twarz i kierujesz ją ku swojej. Lubię te twoje oczy, są idealnym zwierciadłem. Przyglądam im się, widząc w nich wyraźnie swoje czarne źrenice. Jestem nieco zaskoczona, że od twojej twarzy bije tak jasne światło. Coś się dzieje w twoim sercu... Coś bardzo pięknego i niespotykanego. Coś cudownego bierze w objęcia ducha.
- Idziemy dalej, Anno? - mówisz, zniżając głos do szeptu. - Zabrnęliśmy już tak daleko... Głupotą byłoby teraz wracać do punktu wyjścia. Anno, mała, sugeruję, żebyśmy szli naprzód. Wiem, że czeka na nas odległa droga. Nie boję się jej jednak. Nie przy tobie. Twoja bliskość przynosi mi ufność i cierpliwość. Jeśli tylko będziesz ze mną, nie ulęknę się czasu, nie przegram z przyszłością.
Milkniesz. Nie da się ukryć, że czekasz na moją reakcję; obojętnie, jaka by ona nie była. Wpijasz się wręcz swoim karminowym wzrokiem w moją twarz. Sprawiasz wrażenie, jakbyś rzeczywiście był w pełni zależny ode mnie. Tak jakby ziemia i niebo spoczywały w moich objęciach, nareszcie ze sobą pogodzone.
Nabieram głęboko powietrza. Szybko analizuję myśli i emocje. Przez moment, podobnie jak ty wcześniej, przygryzam wargi. Cóż mam odpowiedzieć tym szkarłatnym oczom? Nie da się ukryć, że czekają na coś więcej... Czy ja UMIEM dać ci to coś? Czy nie jestem na to zbyt słaba? Czy... czy ja temu podołam? Nagle, ku mojemu zdziwieniu, zbiera mi się na płacz. Po chwili po moich policzkach spływają pękate łzy. Gdy je dostrzegasz, ocierasz delikatnie moją twarz. Następnie bierzesz mnie w ramiona, przyciskając do swojej rozległej piersi.
- Nie musisz odpowiadać, Anno - mówisz cicho, nieco nieodważnie. - Już wszystko rozumiem. Wszystko, wszyściutko jest już jasne i oczywiste. Idziemy dalej, mała. Prosto w świetliste, ciepłe słońce. Prosto w objęcia nowego dnia. I nikt, nikt nas już nie powstrzyma. Nikt nie dogoni naszych kroków. Anno, tam, dokąd zmierzamy, nie ma już smutku, nie ma nieszczęśliwych łez. Tam jest radość. Tam jest życie, tam jest czas... A może i cała wieczność? Może dobrotliwa nieskończoność? Anno, tam nie sięga śmierć; tam nie ma miejsca dla starości. Tam jesteśmy tylko my... Nie ma nikogo więcej. Nie ma tam też słońca, bowiem światło bierze się z naszych serc. To bezpieczne miejsce dla naszego uczucia. Nie, tam nie spotkasz zła, zawiści, zazdrości, frustracji... Tam nie ma prawa istnieć nienawiść, tam nie ma miejsca dla bólu. Tam trwa niedokończona idylla. Nie istnieją tam wojny, pandemie, morderstwa... Tam jest po prostu pięknie. Wierzę, że nasze serca na to zasłużyły. Tak, ku tej krainie wiedzie na droga. Nie ma innej. W tym zakątku nie czai się lęk, nie dogorywa pustka. Tak... Zakochajmy się w pragnieniach, Anno. Zakochajmy się w naszym życiu.
Odrywam się od twojej klatki piersiowej, by spojrzeć w górę, ku twarzy. Moje łzy już wyschły. Znów jestem spokojna. Znów czuję się bezpieczna...
- Kocham cię, Mroczny Mesjaszu - mówię jasno, głośno, wyraźnie, a mój głos niesie się poprzez jezioro. - Kocham cię i ani myślę przestać. Pozwalam ci się zaprowadzić do tego miejsca. Tak, tam czeka na nas ciąg dalszy. Hm, być może nawet rozwiązanie tej odwiecznej zagadki? Nie wiem. Już się nie boję, Mroczny Mesjaszu. Świat nie jest taki łzy, gdy się spojrzy na niego z odmiennej perspektywy. Życie może być piękne, jeśli tylko o to poprosimy. Wiesz, pomimo łączącej nas przepaści, ja pragnę tu pozostać. Nie chcę, abyś odchodził. Udam się w dowolne miejsce, które mi wskażesz. Tak... Prowadź, Mroczny Mesjaszu. Pokaż mi raj, który na nas czeka. Pokaż mi to miejsce, gdzie nie ma zła, gdzie mieści się tylko bezsenna przyszłość.
I oto w ten sposób kończy się wieczność. W ten sposób kres dosięga czarne oblicze tego świata. Pozostaliśmy tutaj wyłącznie my. Ty, Mroczny Mesjasz, odważny, nieustraszony, dzielny, ale przy tym jakże wrażliwy i delikatny... Jestem tutaj również ja - szara mysz, stale posępna i niepocieszona, oddana marzeniom, bezsenna... I póki tutaj jesteśmy, nic złego nie stanie się temu światu. On spoczywa w naszych objęciach. On tu zakwita, by w końcu wydać zakazane owoce.
Tak, Mroczny Mesjaszu. Prowadź mnie. Zaprowadź tam, gdzie spodziewa się nas przyszłość. Gdzie sny znajdują swoje ukojenie. Gdzie jest dość światła, abyśmy rzucali długie cienie. Te cienie podążą za nami, tam, gdzie kresu dobiega ta nieopowiedziana historia. Historia samotności, która nagle stała się opowieścią straconych. Powieścią bez wstępu i zakończenia. Tak... W ten sposób kończy się śmierć, a zaczyna życie. Nie istnieje już piekło, jest wyłącznie czysty, dziewiczy raj. I ja w tym niebie pragnę służyć twoim pragnieniom. Pragnę kochać się w twoich cierpliwych, białych łzach. I niech tak pozostanie, Mroczny Mesjaszu. Pozostańmy tu, ty i ja, zadurzeni w rozgwieżdżonym horyzoncie, zakochani w ziemi u naszych stóp.
Dodaj komentarz