O apokalipsie
- Mroczny Mesjaszu...
- Tak, Anno?
Leżę obok, zwinięta w ciasny kłębek. Moja ciężka głowa spoczywa na twoich długich, smukłych udach. Mimo wszystko jest mi niezwykle wygodnie. Twoje szczupłe, chłodne palce przeczesują moje pukle - doskonale wiesz, że przepadam za tą pieszczotą. Z mojego gardła wydobywa się mruczenie, godne rasowej kocicy. Nie muszę długo prosić, żebyś kontynuował zabawę moimi włosami. Kiedy twoje palce na moment zamierają, jęczę w ramach protestu. Wkrótce kontynuujesz sprawianie mi przyjemności.
- Mroczny Mesjaszu, skoro niebo jest takie ciemne, to gdzie znajdzie się odrobina miejsca dla światła? Cóż, że człowiek kocha człowieka, skoro brat z zimną krwią morduje brata? Dlaczego światem rządzi zło, chociaż zostaliśmy stworzeni na boże podobieństwo? Dlaczego ukrywamy się w cieniu własnych serc, bojąc się wydostać na światło dzienne? Skąd w nas tyle samotności, Mroczny Mesjaszu?
Czuję, że jesteś skonsternowany moimi pytaniami, bo poruszasz się pode mną nerwowo. Otwieram oczy i spoglądam w górę, ku twojej twarzy. Przyglądasz mi się z pewnym rozbawieniem.
- Anno, jak zwykle skora do filozofowania - stwierdzasz z przekąsem. Bierzesz głęboki wdech, jakbyś szykował się do powiedzenia czegoś bardzo ważnego. - Och, Anno... Nie ma chyba kogoś takiego, kto by znał odpowiedzi na wszystkie twoje zapytania. Hm, ale spróbuję im podołać...
Odchrząkujesz, czekasz chwilę, po czym ciągniesz:
- Anno... Według mnie, od samego początku istnienia tego świata trwa stopniowa, nieuchronna apokalipsa. Nie, apokalipsa nie wybuchnie znienacka, nie zbierze za jednym zamachem krwawego żniwa. To nie będzie jak eksplozja, jak coś, czego się nie spodziewamy. To jest jak erozja, jak rdzewienie... Konsumuje nas stopniowo, nieśpiesznie, lecz skutecznie. Dusi nas i tłamsi... A my jej ulegamy. Ba! Wręcz ją podsycamy! Tak, to w nas tkwi źródło tej apokalipsy. To MY jesteśmy jej winni. My na nią zasłużyliśmy... My się jej doczekaliśmy.
Robisz zdecydowaną pauzę. Najwyraźniej usiłujesz zebrać myśli. Dopiero po chwili konstatuję, że nie przeczesujesz moich włosów. Tym razem cię o to nie proszę. Czekam, aż będziesz mówił dalej... Nie muszę czekać zbyt długo.
- Anno, choć świat jest zdecydowanie przeludniony, to powoli zaczyna brakować człowieka. Stopniowo, brutalnie kończy się nasz gatunek. I to także jest naszą winą. Dostrzegasz paradoks, Anno? Na własne życzenie obracamy się wniwecz. Na własne życzenie niszczymy siebie i otaczający nas świat. Nie staramy się zapobiec tej powolnej autodestrukcji. To człowiek jest największym pasożytem dla Ziemi. Hm, a wkrótce może i dla całego wszechświata? Nie wiem. Jednak, bardzo się boję... Może jeszcze bardziej, niż daję to po sobie poznać. Często myślę o tym, co się dzieje z bożym dziełem. Bo świat był z początku mrzonką, idyllą, rajem... Miejscem wprost cudownym, dziewiczym. I cóż się z nim stało? Drapacze chmur, spaliny samochodowe, wojny, brak szacunku dla Matki Natury... No i oczywiście dla samego Boga.
Kiedy wypowiadasz ostatnie słowa tego wywodu, głos ci się niebezpiecznie chwieje. Nie chcę, żebyś płakał. Czym prędzej przechodzę do pozycji siedzącej. Kiedy podnoszę głowę z twoich kolan, pochylasz się do przodu i ukrywasz twarz w dłoniach. Nie lubię widzieć cię tak zmartwionym. Nie wiedząc, co począć, kładę dłoń na twoim drżącym barku. Rozklejasz się kompletnie...
- Nie martw się, Mroczny Mesjaszu - mówię, starając się, żeby mój głos zabrzmiał przekonująco. - Nie zrezygnujemy tak prędko z tego świata. Przecież jesteśmy tutaj, prawda? Nikt nas stąd nie wygoni, obiecuję. A póki tu pozostaniemy, świat nie zginie. Stanie się tak dopiero wtedy, gdy przepadnie ostatni człowiek. Niemożliwe, żebyśmy byli sami we wszechświecie; z pewnością są jeszcze tacy ludzie, którzy nie wyrzekli się dobrowolnie człowieczeństwa. Wierzę, że pójdą za nami wszyscy, którym jeszcze zależy na tej planecie. Jestem wręcz pewna, że nie pozwolimy umrzeć Bogu. Mroczny Mesjaszu, nie płacz. Twoje smutne łzy w niczym nie pomogą. Pójdźmy dalej, przed siebie, podzieleni wyłącznie przez splecione ręce.
Kiedy kończę swoją wypowiedź, gwałtownie odrywasz wzrok od dywanu u twoich stóp. Na twoim obliczu maluje się wyraz zaskoczenia. Karminowe oczy są zaokrąglone, jakbyś nie dowierzał temu, co przed momentem usłyszałeś. Po chwili jednak rysy twojej twarzy się rozjaśniają. Patrzysz na mnie z nadzieją...
- Pięknie mówisz, Anno - wzdychasz. Kładziesz swoją smukłą, zimną dłoń na mojej, wciąż spoczywającej na twoim barku. - Dlatego tak bardzo lubię odbicie gwiazd w twoich oczach, wiesz?
Nie wiem, co powiedzieć. Twoje słowa mnie onieśmielają. Czuję, że się rumienię. Musisz zauważyć, że pąsowieję, bo twoja twarz przybiera łagodniejszy wyraz.
- Chodź no tu do mnie, moja filozofko - żartujesz, chichocząc nieznacznie. - Przytul się do mnie. Lubię czuć twoje ciepełko.
Odwracasz się ku mnie, rozkładając ramiona. Nie musisz dwa razy powtarzać - po chwili już leżę w twoich objęciach. Mój policzek przylega do twojej piersi - nie ma już smutku w cichym szepcie twojego serca.
- Kocham cię, malutka - mruczysz, a twój głos jest słodszy od płynnego karmelu. - Prawdopodobnie nie wiesz, jak bardzo. - Jeszcze mocniej przygarniasz mnie do swojego boku. - Cóż... I dla mnie pozostaje wierzyć, że świat nie jest stracony. A już na pewno nie do końca... Dla mnie wystarczy, gdy znajdę na nim kawałek własnego raju. W tym raju nie może zabraknąć ciebie, mała. Musisz być w nim obecna, inaczej nie będzie miał głębszego sensu. To tak jak dobry wiersz bez wymownej puenty. Nie zostawiaj mnie, mała, bo nie wiadomo, co może mi przyjść do głowy... Żartuję, żartuję! Nie miej takiej miny, proszę. Przecież wiesz, że się droczę.
- Cóż, Anno... Najwyższa pora, aby iść spać. Oczywiście, nie opuszczamy tego świata. Zaśniemy tylko na chwilkę, aby odpocząć. A potem wyruszymy na poszukiwania idealnego szczęścia. Będziesz przy mnie blisko?
Podnoszę wzrok, przeglądam się w purpurowych oczach niby w lustrze.
- Cóż za retoryczne pytanie - odpowiadam zadziornie. Moja filuterność sprawia, że rzednie ci mina. Ach, ta twoja nadwrażliwość...
- Śmiesz kpić sobie ze mnie, Anno? - pytasz całkiem serio.
- Ja? - udaję niewiniątko. - Ja? Jakżebym śmiała!
O nie! Mogłam przypuszczać, że tak się stanie. Wypuszczasz mnie z ramion i rzucasz się na mnie, łaskocząc opuszkami palców moje boki. Ach, przecież wiesz, że mam okrutne łaskotki!
- Och, przestań, ty wariacie! - wołam między spazmatycznymi napadami śmiechu. Śmieję się tak serdecznie, że płaczę z radości. - Jak możesz się nade mną znęcać? Zostaw mnie!
Dręczysz się nade mną jeszcze przez jakiś czas. W końcu jednak odpuszczasz. Oddycham z trudem, po ataku nagłej wesołości. Ocieram z oczu łzy szczęścia.
- Widzisz, mała, tak to jest zadzierać z Mrocznym Mesjaszem - kwitujesz, puszczając mi zadziorne oczko.
I w tym właśnie momencie wszystko rozumiem. Wszystko do mnie dociera... To tak, jakbyś otworzył przede mną na oścież swoje serce. Ba! I również duszę...
- Kocham cię - mruczę, ponownie składając głowę na twych udach. Wszystko wraca do normy - znów przeczesujesz palcami moje ciemne loki. - Jestem nieco szalona, kochając ciebie.
- To dobrze, to dobrze - odpowiadasz, uśmiechając się od ucha do ucha. - Bo ja także jestem skończonym wariatem.
Dodaj komentarz